Belgijskie marzenie


Podczas mojego ostatniego pobytu nie zachwyciłem się zbytnio tym krajem,a przede wszystkim jego kuchnią. Myślę jednak, że jest to skutek tego, że byłem na zwykłej obiazdówce. Tym razem bez jakichkolwiek ram czasowych przez trzy dni mogłem poznawać uroki Brukseli wraz z moją dziewczyną. Zanim jednak o jedzeniu to kilka zdań o tym pięknym mieście. Jest to ono moim zdaniem cudowne - oczywiście każda dzielnica jest inna, jednak myślę, że to sformułowanie jest całkiem trafne. Można spędzić godziny spacerując pomiędzy starymi kamiennicami i niesamowitymi kościołami, które są perełkami tamtejszej architektury. A w przerwie pomiędzy zwiedzaniem można, a nawet trzeba wejść do jednej z wiekowych cukierni, których tam nie brakuje czy spróbować belgijskich frytek. Jednak nie tylko takie smakołyki można spotkać na każdym roku ulicy. Belgowie pomimo tego, że w ich stolicy dużo się dzieje to opracowali tryb życia w którym jest i czas na pracę, i na odpoczynek. Nawet we wtorkową noc wszystkie bary są wypełnione ludźmi w przeróżnym wieku siedzącymi i sączącymi powoli piwo czy wino i po prostu dobrze się bawiącymi. A co jedzą do  piwa?  Sztandarowym daniem każdej restauracji są mule z frytkami. W końcu to ich narodowa potrawa! Oprócz tego Belgowie bardzo dobrze korzystają z dostępności świeżych owoców morza, przyrządzają pyszne mięsa i inne klasyki francuskiej kuchni jak np. ślimaki.
Pierwszego dnia od razu po przyjeździe ruszyliśmy na stare miasto w poszukiwaniu miejsca na dobrą kolację. Hotel, w którym mieszkaliśmy znajdował się całkiem daleko, ale w takim mieście jak Bruksela, kiedy ma się na to czas, grzechem jest wybrać inny środek transportu niż własne nogi. Idąc wzdłuż pięknych budynków, ambasad i wielkich biurowców, po małym zagubieniu, w końcu udało się nam dotrzeć na obrzeża starego miasta. Wtedy właśnie naszym oczom ukazał się mały żółty busik, w którym sprzedawano gofry. Nie mogliśmy sobie odmówić tej przyjemności. Gofry belgijskie są dla mnie jednym z najdoskonalszych wypieków na świecie. Chrupiące, przypieczone na złoto z zewnątrz i niedopieczone od środka. Mają po prostu obłędny smak. Zdecydowałem się na wariant z bitą śmietaną, jednak jeszcze bardziej utwierdziłem się przez to w przekonaniu, że sam smakuje najlepiej. Następnie poszliśmy w głąb wąskich, krętych uliczek pełnych przeróżnych lokali. Nie wiem do końca, co skłoniło mnie do wyboru konkretnego lokalu - myślę, że głównie ilość siedzących tam osób, ale to bez znaczenia. Po krótkim przejrzeniu karty zdecydowaliśmy się wziąć trzy dania: ślimaki w bazyliowym sosie na bazie oliwy, mule marinare z frytkami oraz grillowanego  homara. Wszystkie te potrawy wymagały całego arsenału sztućców, więc połowę naszego stolika zajmowały przybory do jedzenia. Ze ślimakami całkowicie zaryzykowałem, jednak uznałem, że jak nie tu to gdzie indziej! Jak to zazwyczaj bywa w miejscach, gdzie jedzenie się szanuje, kocha i przygotowuje w właściwy sposób zostałem niesamowicie zaskoczony, ale w jakże pozytywny sposób. Jeżeli jedziecie do Francji, Belgii, Portugalii, Holandii czy Hiszpanii to jedźcie ślimaki. Jedźcie ich tyle, ile możecie. Mule, które jedliście w Polsce nawet te za całkiem realną cenę nijak mają się do tego, czego miałem okazję spróbować w Brukseli. Może Belgowie nie zajmują ważnego miejsca w historii gotowania, ale gotować potrafią i to na najwyższym poziomie. Homar już tak bardzo mnie nie zaskoczył, ponieważ jego mięso smakuje podobnie do kraba, jednak i tak warty jest spróbowania. Do całego pysznego obiadu uraczyliśmy się butelką pysznego czerwonego wina. Warto wspomnieć też o porcjach, które były tak monstrualnie wielkie, że ledwo mogliśmy wstać od stołu. Ile trzeba zapłacić za taki obiad bez wina? 60 euro - biorąc pod uwagę jakość składników, ilość jedzenia, lokalizację restauracji w centrum Brukseli to nie jest to dużo.
Drugiego dnia wstałem wcześniej, aby znaleźć jakąś pobliską piekarnię ze świeżymi wypiekami. Nie ufam zazwyczaj śniadaniom w takich hotelach jak mój. Piekarni jednak nie znalazłem i może dobrze. Bo choć na śniadaniu nie było dużego wybory to croissanty były całkiem dobre i do tego robione na miejscu. Po śniadaniu udaliśmy się na zwiedzanie parlamentu europejskiego. Potem poszliśmy do lokalu podającego jedynie piwo i małe przekąski. To co jest niesamowite w tamtejszych barach to to, że karta jest długa jak w niejednej polskiej restauracji, jednak w całości wypełniona jest piwami. Belgia jest istną mekką dla fanów piwa. Warzy się tam ponad 700 różnych gatunków i co ciekawe do picia każdego przeznaczony jest inny kufel/ kieliszek. Należy jednak zapomnieć o tym, co kojarzy nam się z piwem. Belgijskie piwa mogą być bardzo moce i niektóre mają nawet do 10 % alkoholu. Wieczorem w sprawie jedzenia pokierowałem się lenistwem. Wszelkie restauracje były dość daleko, a i pora późna, więc wątpię czy jeszcze były otwarte. Trafiłem więc do knajpy zajmującej się serwowaniem różnego rodzaju kebabów. Muszę przyznać, że nigdy nie jadłem lepszego. Baranina była kruchutka, niezwykle aromatyczna i naprawdę w dużej ilości. Co więcej nawet w takim miejscu serwuje się porządne frytki belgijskie. Dobre jedzenie nawet w takim wydającym się podłym miejscu jest jednym z plusów imigracji. Tymi lokalami zajmują się rodowici Arabowie i dzielą się tym, co mają najlepsze. Czy jedzenie nie jest rzeczą, która najlepiej łączy ludzi? Trzeciego, ostatniego dnia po kolejnym pysznym śniadaniu udaliśmy się na zakupy. Czasu nie było za wiele, więc zrezygnowaliśmy z obfitego obiadu na rzeczy częstszych, mniejszych przekąsek. Na pierwszą z nich trafiłem do bardzo starej cukierni, w której wszystkie wypieki wyglądały wprost nieziemsko. Zdecydowaliśmy się na teoretycznie zwyczajne rzeczy: bezę i bułkę drożdżową. Takiej bezy nigdy nie jadłem - z zewnątrz była chrupiąca a wewnątrz pianka była nie do końca dopieczona, przez co fantastycznie się ciągnęła. Bułka drożdżowa w niczym nie była podobna do suchych gniotów, które można dostać w polskich cukierniach. Jest to doskonały przykład, że nawet taka prosta i zwyczajna rzecz może zachwycić. Następnym przystankiem był urokliwy bar w jednej z mniejszych uliczek odchodzących od Grand Place, pełen miejscowym starszych panów. Czas był na ostatnie piwo przed wyjazdem. Znów się nie zawiodłem! To, co jest także warte uwagi to ceny w ich pubach. Ceny piw w lokalach są większe o mniej więcej 10 % od tych sprzedawanych w sklepach, co jest bardzo miłym zaskoczeniem. Jedzenie w Brukseli skończyłem czymś, bez czego nie można się obejść - belgijskimi frytkami z prawdziwej friterie. Co tu dużo mówić - najlepsze frytki jakie można zjeść. Podczas mojej wizyty w Belgii nie omieszkałem się także zaopatrzyć w ich pyszną czekoladę, która została zrobiona tego samego dnia.
Belgia jest cudownym krajem z pięknymi miastami, niesamowicie radosnymi ludźmi i wprost nie do opisania genialnym jedzeniem. Czy nie jest to idealne miejsce, aby spędzić tam resztę życia? Na razie pozostaje to belgijskim marzeniem...

















Komentarze

  1. Miło popatrzeć na Twoje zdjęcia, dla mnie wspomnienie weekendu sprzed kilku miesięcy. I choć nie podzielam entuzjazmu do belgijskich gofrów (wolę te w Polsce), to za innym jedzeniem (i piciem) z Twoich zdjęć straaasznie tęsknię.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty